poniedziałek, 16 lipca 2018

Castle Party 2018

Hej!


Wczoraj wróciłam z Castle Party, które odbywało się na zamku w Bolkowie. W tym poście opowiem nieco o moim pobycie na festiwalu, koncertach i zakupach.
Dzień 1 - czwartek

Pierwszy dzień Castle Party nie był jakiś zachwycający. Cały czas lało, w dodatku był tylko jeden koncert, który mnie interesował.

Ja i Kapibarra dotarłyśmy do Bolkowa około trzynastej. Na szczęście deszcz zrobił sobie przerwę, tylko dlatego mogłyśmy rozłożyć namiot. Było ciężko, ale pomogli nam tato Kapibarry i niejaki pan Paweł.


Po rozłożeniu się na polu, i oczywiście dołożeniu kremów z filtrem, przeszłyśmy się po okolicy. Większość stoisk dopiero się organizowała, więc nie miałyśmy nic do roboty aż do piętnastej. 
Gdy w końcu otworzyli zamek, okazało się, że baszta, zawsze zamykana na czas festiwalu, jest wciąż otwarta dla zwiedzających. Weszłyśmy na wieżę, prawie zabijając się na średniowiecznych schodach - na górze okropnie wiało. 


Po jakichś dwóch godzinach poszłyśmy na jedyny interesujący nas tego dnia koncert - The House of Usher. I się zawiodłyśmy. Wokalista albo nawalił się w trzy dupy, co wyjaśniałoby, dlaczego będąc na scenie trzymał butelkę z winem, albo miał słaby odsłuch, albo nie umiał śpiewać bez autotune. 

Wieczorem szwendałyśmy się bez celu, poszłyśmy w deszczu na zamek, potem do namiotu.


Dzień 2 - piątek

Piątek zdecydowanie nie był nudny. Wstałyśmy stosunkowo wcześnie, po okropnej nocy w namiocie - było mokro i zimno. Około dwunastej dojechała trzecia znajoma - Karena. W trakcie gdy ona i jej mama rozpakowywały rzeczy, ja i Kapibarra wybrałyśmy się na spacer po mieście i na cmentarz.



Przed koncertami wybrałyśmy się na stoiska - moim celem zakupowym był gorset. W namiocie sklepu Rebel Madness przymierzyłam kilka underbustów - najlepszym okazał się bardzo krótki gorset z trzema zapięciami - mam szerokie biodra i wszystkie dłuższe gorsety mi je "zjadały". Nawet go nie zdjęłam - pan od sznurowania na moją prośbę odciął metkę, chodziłam w nowym nabytku cały dzień.


Pierwszym koncertem był zespół Leśne Licho, występujący na dużej scenie na zamku.



Następne były koncerty na małej scenie: Mentor, Rosk i  Shining. Pomiędzy poszczególnymi zespołami siedziałyśmy pod parasolami rozstawionymi pod małą sceną.




Ostatnim interesującym nas w piątek koncertem był The Eden House. I trochę się zawiodłam. Było tak meh.


Dzień 3 - sobota

Ciekawsze koncerty zaczynały się dosyć późno, więc miałyśmy sporo wolnego czasu. Od 8:30 do 13:00 siedziałyśmy w cieniu na kocu i rozmawiałyśmy. Przy okazji poznałyśmy wokalistę Citizen N.I., który okazał się być znajomym pana Pawła.


Około czternastej przyjechała do nas Natalia, która akurat była na wakacjach u rodziny mieszkającej niedaleko Bolkowa. Wyszłyśmy razem pochodzić po stoiskach i przejść się po mieście. I z jakiegoś powodu stałyśmy się atrakcją. Co kilka metrów zatrzymywali nas fotografowie i zwykli ludzie, by robić nam zdjęcia. Wszystkie fotki dostanę na maila, ale to najwcześniej dziś wieczorem. Wszystko będę zamieszczać na instagramie

Z moich zdjęć:




Potem zaczęły się koncerty. Pierwszym był Tyske Ludder, ale zdążyłyśmy tylko na kawałek. A SZKODA. Bo gdzie, jak nie w Bolkowie, znajdziesz Niemców śpiewających o tym, że są ku***mi, jednocześnie wymachujących flagą Rosji w maskach Putina?
Potem wyszli The Coffinshakers, których nie chciałyśmy zobaczyć aż tak bardzo, ale zostałyśmy. Widać było, że wiedzieli co robią. Bisowali.


Potem zaczął się koncert, na który nie chciałam iść, gdy pierwszy raz pokazano w internecie plakaty Castle Party, ale z czasem zmieniałam zdanie. Gothminster. Oj dobrze, że je zmieniłam, bo byli genialni. W sumie, żeby oddać jak bardzo mi się podobało, musiałabym użyć niecenzuralnych słów.




"Patrząc na stan garnituru pana Gothminstra, musiał wcześniej przebywać na polu namiotowym" - ktoś z facebooka.

Następny był Faun. Występ też genialny, ale jednak industrialne napieprzanie bardziej do mnie przemawia. Nie zmienia to faktu, że pan Olivier Pade to balsam dla duszy i trzeba go przytulać i chronić, plus, bisowali dwa razy. I łamanym polskim mówili o wilgotnej grocie miłości. 



Chciałyśmy zobaczyć też Project Pitchfork, ale było nam zimno, a ciągnąca się w nieskończoność próba zirytowała nas do tego stopnia, że wróciłyśmy do namiotu. Patrząc na posty członków facebookowej grupy "Strefa Castle Party" Projekt Widły zwalił i nic nie straciłyśmy. 

Następnego dnia wyjechałyśmy do Wrocławia, po 3,5h snu. O dziwo, do końca dnia nie byłam śpiąca. Nawet ćwiczyłam. Festiwal podobał mi się bardzo, z pewnością wybiorę się w przyszłym roku.
Festiwalowy haul:









Do następnego posta!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Lista zespołów, które lubię.

 Witam :)   (Jeśli ktoś to czyta w przyszłości i gify w stylu lat 2000 już nie są cool - gif jest satyryczny)   Chciałam zamieścić tu listę ...